Przypominamy felieton Grzegorza Brauna z 51. numeru magazynu „Polonia Christiana”. Gdy oddawano tamten numer do druku, informacje o planowanej wizycie papieża na rocznicy reformacji odbierano jeszcze jako co najmniej „niewiarygodne”. Dziś wiemy już, że Franciszek rzeczywiście poleciał do Szwecji. Mimo tego przypominamy argumenty Brauna, opublikowane latem tego roku:
Anonsowany oficjalnie udział papieża Franciszka w „ekumenicznym spotkaniu” w Lund, gdzie dziesięć tysięcy katolików i luteran zaangażowanych w działalność na rzecz pokoju, zwalczania skutków ocieplenia klimatu i pomagających uchodźcom ma uczestniczyć między innymi we wspólnym dziękczynieniu za „dary reformacji”, to wiadomość tchnąca tak głębokim absurdem, że zrazu trudno ją było traktować inaczej niż jako ponury żart, mimochodem trafiający w istotę problemu, jakim dla współczesnego Kościoła są ekumaniacy. Niestety to nie Radio Erewań, a Radio Watykańskie nadaje w poważnym tonie takie właśnie kawałki, które przyprawiają normalnego, przywiązanego do Tradycji i usiłującego zachować ostatki szacunku do hierarchii katolika nie tylko o głęboki smutek, ale i o – nie ma co owijać w bawełnę – wzbierający gniew.
Wesprzyj nas już teraz!
Oczywiście zawsze warto brać pod uwagę możliwość manipulacji – w medialnym przekazie nie od wczoraj normą jest wszak fałszowanie sensów i nadinterpretacje intencji Stolicy Apostolskiej. Wszelkie złudzenia rozwiewa jednak lektura dokumentów przygotowanych już zawczasu na tę okoliczność – skromnej objętości tekst ekumenicznej quasi‑liturgii zatytułowany Wspólna modlitwa oraz obszerne opracowanie quasi‑teologiczno‑historyczne pod tytułem Od konfliktu do komunii. Luterańsko‑katolickie wspólne upamiętnienie Reformacji 2017 – sygnowanych pospołu przez liderów Światowej Federacji Luterańskiej i Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. Choć słowo „prawda” pada tam na co drugiej stronie, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z potężną manifestacją czegoś wręcz przeciwnego.
Byłoby pół biedy, gdyby autorzy poprzestali na pseudoteologicznym mętniactwie – rozpoznawalnym znaku markowym JE kardynała Kocha, który pokazał już wszak nie raz, jak dalece obojętne lub nieznane są mu fakty historyczne i normy logicznego wywodu (a to między innymi w ubiegłorocznej „refleksji” na temat „dialogu z judaizmem” opublikowanej na pięćdziesięciolecie deklaracji Nostra aetate). Gdybyż więc autorzy w ogóle odpuścili sobie omawianie tak zwanej reformacji w jej realnym, dziejowym wymiarze, wówczas moglibyśmy krytykować ich za oderwane od rzeczywistości teoretyzowanie przy jednoczesnym abstrahowaniu od faktografii. Oni jednak poświęcili zdarzeniom z przeszłości cały osobny rozdział zatytułowany szumnie – a jak się okazuje, całkowicie bez pokrycia – Szkic historyczny luterańskiej reformacji i katolickiego responsu, w którym dają pokaz już nie tylko hipokryzji, ale i zakłamania.
Jakże bowiem można poświęcić sprawie całych kilkadziesiąt stron, a słowem nie napomknąć o tym, co było naczelną zasadą organizacyjną i podstawową praktyką działania rewolucji protestanckiej, a mianowicie o rabunkach i wojnach. Zmilitaryzowana i upolityczniona przemoc była wszak podstawowym narzędziem, bez którego ten wielki projekt nigdy nie ruszyłby z miejsca. Bez zbrojnego ramienia władzy świeckiej księgi Lutra nigdy nie zbłądziłyby pod żadne strzechy. A skąd finanse na walkę z „papizmem”? Oczywiście z grabieży: „przekształcenia własnościowe” na masową skalę, w pierwszej kolejności konfiskata dóbr klasztornych, a w ślad za tym odebranie majątku wszystkim, którzy ośmielili się stanąć w obronie Kościoła – to przecież pierwsze, założycielskie akty wszystkich bez wyjątku protestanckich reżimów.
Pisać zatem o niuansach interpretacyjnych i kontrowersjach doktrynalnych dotyczących na przykład „odpustów” czy „usprawiedliwienia”, a nie wspomnieć przy tym o politycznym wymiarze i tragicznych konsekwencjach buntu Lutra – to jak pisać o idei marksizmu‑leninizmu, a nie wspomnieć o horrorze rewolucji bolszewickiej. Pisać o gwałtownym rozwoju teologii protestanckiej, a nie mówić o masowych mordach, ekspropriacjach, prześladowaniach i trwałej dewastacji całego łacińskiego świata – to jakby pisać o różnicach między młodym Marksem a starym, nie wspominając przy tym o realiach i praktyce sowietyzmu w XX wieku. Autorzy Od konfliktu do komunii tak właśnie postępują – powielają stare klisze propagandowe z fałszywą wizją „protestantyzmu” jako rewolucji, jakoby przede wszystkim moralnej a jednocześnie oddolnej, jakiegoś ruchu ludowego, rzekomo spontanicznego buntu skrzywdzonych i oszukanych mas – gdy w rzeczywistości był to przede wszystkim bunt zdemoralizowanych elit, którym nauka Lutra przydała się, owszem, jako ideologia legitymizująca gigantyczny „skok na kasę”.
Ciekawa rzecz, że takie właśnie oblicze rewolucji protestanckiej – jako projektu „nowego wspaniałego świata” opartego na sile militarnej i politycznej, istotowo antychrześcijańskiego – manifestuje się w sposób całkiem otwarty (z obfitości serca usta mówią) w tak ważnej dla samych heretyków formie „upamiętnienia”, jaką jest słynna genewska Ściana Reformacji – gdzie obok centralnej dla lokalnej tradycji postaci Kalwina, na poczesnych miejscach znalazło się między innymi dwóch wojaków, bynajmniej nie subtelnych teologów: lord‑protektor Cromwell i admirał de Coligny (który byłby może został francuskim Cromwellem, gdyby kontrrewolucja nie wykazała się refleksem). Otóż w całym tym rozległym, quasi‑socrealistycznym monumencie, wśród dziesiątków pomników i pomniczków heretyckich liderów (z Polaków, chwała Bogu, ma tu swoje popiersie jeden tylko Jan Łaski), trudno dopatrzeć się bodaj jednego znaku Krzyża Chrystusowego (sic).
Tymczasem bowiem protestantyzm zrobił już swoje i na naszych oczach schodzi ze sceny. Rewolucja światowa w ramach mądrości kolejnych etapów sięga po coraz to nowe ideologie – wszystkie one jednak czerpią z tamtego zatrutego źródła. Jak bez niedomówień wykłada ksiądz profesor Tadeusz Guz: Wspólnym mianownikiem wszystkich ideologii nowoczesności jest ich wrogie antykościelne i antykatolickie oblicze oraz ich żywotna relacja z protestantyzmem. Nikt tak nie próbował satanizować Boga jak Marcin Luter. Zatem jesienią w szwedzkim Lundzie przystoi, owszem, jedna intencja nie dosyć chyba omodlona: o spokój duszy dzielnego Nilsa Dacke i wszystkich innych skandynawskich męczenników. A kto się tam wybiera dziękować za „dary reformacji”, ten przejawia poważny deficyt ducha lub intelektu – tertium non datur – brak wiedzy albo uczciwości.
Grzegorz Braun
Tekst opublikowano pierwotnie w 51. numerze magazynu „Polonia Christiana”