Zadzwoniłem do Andrzeja. To mój kolega ze szkoły podstawowej. Kilka lat temu odnaleźliśmy się po dekadach wydeptywania ścieżek własnych życiorysów. Zaskakujące w tym spotkaniu było to, że poczułem się tak, jakbym spotkał kogoś z najbliższej rodziny.
Niesamowita jest ta nasza potrzeba tożsamości, definiowana przez ludzi, miejsca i pejzaż. A my rozmawialiśmy niczym znajomi, którzy widzieli się ledwie tydzień temu. Oczywiście, wcale tak nie musiało być. Wiemy dobrze, że człowiecze drogi się rozchodzą, często bezpowrotnie… Kiedy się zastanawiałem nad tą moją z Andrzejem bliskością, to przypomniałem sobie, jak u niego w domu bawiliśmy się modelami, takimi replikami starych żaglowców (były całkiem wielkie i bardzo piękne). Te statki stoją u Andrzeja tam, gdzie stały i szczęśliwie nigdzie nie odpłynęły. Nie odpłynęły, choć mogły…
Wesprzyj nas już teraz!
Andrzej mieszka w Głuchołazach, dosłownie parę kroków od Rynku. Dzisiaj ma za oknami błoto i zwały śmieci, a jeszcze parę dni temu jego ulicą Kościuszki płynęła rzeka. Gorzej było na pobliskiej Skłodowskiej, gdzie był nasz dom, moja dziecięca Arkadia. Zaraz obok jest kościół parafialny pod wezwaniem świętego Wawrzyńca, miejsce mojej Pierwszej Komunii Świętej. Pamiętam romański portal z głowami zakonników; pamiętam tajemnicze strychy i dzwonnicę, gdzie zdarzyło mi się być dopuszczonym do ciągnięcia za liny dzwonów. Świątynia, m.in. dzięki druhom ze Związku Harcerstwa Rzeczpospolitej, została uratowana – w nawie było tylko 30 centymetrów wody. Inaczej wyglądała sytuacja w pobliskim szpitalu, gdzie przed laty pracowała moja mama. Ale nic dziwnego, tamtędy szła główna fala powodzi od koryta Białej, kiedy ta ostatecznie wyrwała się ze swych brzegów ukierunkowana przez zawaliska budowanego nowego mostu.
No właśnie – Biała. Spływanie nią na wielkich gumowych dętkach od tylnych kół traktora było jedną z naszych najwspanialszych letnich przygód. Ta górska rzeka zatacza w Głuchołazach wielki łuk, „odbijając się” od Szubienicznej Góry, którą myśmy nazywali Papierniczą; potem „uderza” o stoki Góry Parkowej, zwanej też Górą Chrobrego, aby w końcu toczyć się po kamieniach wzdłuż obrzeży centrum Starego Miasta, „ocierając się” tutaj o wielkie pochyłe betonowe płyty umacniające brzegowe skarpy, a pochodzące jeszcze z czasów niemieckich.
Tam, gdzie rzucaliśmy nasze dętki na wodę – a było to niedaleko starych sztolni poszukiwaczy złota – zniszczenia są chyba największe. Stary bujany most woda zerwała, również zniszczyła most kratowy wiodący do ścieżki „300 schodków”, a spacerowy deptak w zasadzie przestał istnieć. Około dwumetrową falę wodnego żywiołu przyjęła na siebie najpierw właśnie ta część miasta, którą od zawsze zwano Zdrojem – zresztą nie bez powodu, bo miejsce to urocze i wczasowo, i leczniczo, a znane od dobrych dwustu lat. W drugiej połowie XIX wieku powstało tutaj sanatorium wodolecznicze, gdzie stosowano słynną metodą Kneippa i Priessnitza. Dzisiaj mieści się tam diecezjalny Górski Ośrodek Rehabilitacyjno-Wypoczynkowy o wdzięcznej nazwie „Skowronek”. I to właśnie ten ogromny stylowy budynek przyjął na siebie siłę wielkiej wody, która przyszła do nas z Czech, poniekąd chroniąc to, co było poniżej. Efektem żywiołu jest m.in. zburzona jedna ze ścian budynku, za której raną dzisiaj widzimy pochylony strop – podstawę katolickiej kaplicy z jeszcze bardziej pochylonym stołem ołtarzowym.
W ostatnią niedzielę w „Skowronku” odprawiona została Msza święta. Ksiądz Józef German w okolicznościowej homilii mówił, że to, co spotkało mieszkańców zalanych terenów, nie powinno być postrzegane tylko w kategoriach działania żywiołu: – Często w naszych myślach kształtujemy swoją drogę tak po ludzku, a Pan Jezus pragnie, żebyśmy trochę mocniej spojrzeli na to, co się dzieje.
Kapłan mówił też o tym, jak ważnym jest teraz trwanie we wspólnocie:
– Abyśmy szli dalej, będąc razem. Korzystając z tego, co mamy: ze wzajemnej zgody, ze wzajemnej pracy i poświęcenia.
Wspólnota, o której mówił ks. German, to nic innego jak świadomość tego, skąd jesteśmy i po co jesteśmy. Tożsamość daje siłę, po prostu. I jak mają się do tego zabłocone lakierki byłego premiera czy „zaniepokojenie” obecnego, a jak poklepywanie powodzian przez prezydenta Dudę powtarzanym w kółko: „dziękuję”? Jako duży chłopiec rozumiem, że nieszczęście jest pijarowo fotogeniczne, ale takie polityczne selfie brudzi obraz miasta mojego dzieciństwa, i to dużo bardziej niż to, co zrobiła woda.
Tomasz A. Żak