16 lutego 2023

Zombie, apokalipsa? Byle było „różnorodnie”!

(GS/PCh24.pl)

„Nie ważne czy kot jest czarny czy biały, ważne, żeby łowił myszy” miał swego czasu pragmatycznie stwierdzić sekretarz Chińskiej Partii Komunistycznej. Zachód dziś jest, delikatnie mówiąc, mniej pragmatyczny. Zwłaszcza w Hollywoodzie i innych kuźniach współczesnej kultury słyszymy dziś: „nie ważne, czy kot łowi myszy, ważne, żeby nie był biały, a najlepiej jeśli będzie gejem.” Nawet kiedy przyjdzie koniec świata? Ba! Zwłaszcza kiedy przyjdzie koniec świata! Widać to doskonale na przykładzie filmu Pukając do drzwi oraz serialu The Last of Us

Dwie różne apokalipsy

Apokalipsa apokalipsą, ale doprawdy trudno o dwa bardziej odmienne dzieła. Pukając do drzwi to przecież film kinowy, dzieło nieco cieszącego się pewnym poważaniem reżysera M. Nighta Shyamalana, znanego z bardzo osobistej wizji ostro odcinającej się od powszechności Hollywoodu. A więc, jest to na swój sposób wysoka kultura (tudzież, to, co dziś za wysoką kulturę uchodzi). Co więcej, bazuje na powieści Chata na krańcu świata (2018) Paula Tremblaya, a jak wiadomo – powieść to kultura jeszcze wyższa.

Można by co prawda wzruszyć ramionami i powiedzieć, że przecież to horror, i to niezbyt znanego autora, co odbiera nieco poloru tejże wysokiej kultury, no ale przecież jest to dystyngowany horror psychologiczny, który podejmuje dialog z filozofią i religią. Nie jest więc jakaś tam byle apokalipsa zombie, ale Sąd Boży, prawdziwa Apokalipsa.

Wesprzyj nas już teraz!

Przynajmniej na pierwszy rzut oka – poważne sprawy! Fabuła zaś ma się następująco: oto pewna „rodzina” (cudzysłów wytłumaczymy później) przyjechała na wakacje do chatki w środku pensylwańskiej głuszy. Pewnego dnia, przychodzi do nich czterech dziwnych, uzbrojonych ludzi, którzy wdzierają się do środka, wiążą ich, po czym oświadczają, że doświadczyli objawień o końcu świata, i według tych objawień, koniec ten można odroczyć kosztem ofiary – jeden członek „rodziny” musi się dobrowolnie ofiarować, i musi zostać zabity przez pozostałych. Jeżeli tak się stanie – ludzkość przetrwa. Jeżeli nie, ludzkość zginie, przeżyją tylko oni sami, skazani na tułaczkę w opustoszałym świecie.

Dlaczego właśnie ich to spotyka? Ponoć ze względu na czystość ich miłości… Pominiemy tutaj litościwie pytania o teologiczną absurdalność całej tej sytuacji, gdzie pojmowanie Boga jest tak wykoślawione, że zakrawa na bluźnierstwo.

Dokładnie odwrotnie prezentuje się The Last of Us. Po pierwsze – serial telewizyjny, produkt telewizji kablowej HBO, a więc zdecydowanie niższa półka. Po drugie, nie bez powodu tytuł ten figuruje w języku angielskim – jest to bowiem adaptacja gry komputerowej, medium, w którym tytuły są traktowane bardziej jako znaki handlowe, a więc zwykle nie tłumaczy się ich na język polski, aby zachować rozpoznawalność.

Gra The Last of Us (2013), owszem, zdobyła sobie znaczną renomę za swoją fabułę, ale zawsze z kluczowym zastrzeżeniem – świetna fabuła, jak na grę. Nie ulega wątpliwości że The Last of Us ogólnie prezentowało się świetnie jako gra, jednak mocny nacisk na fabułę sprawiał że z jednej strony, rozgrywka kolidowała z opowieścią, ale z drugiej strony, ta fabuła jednak była ograniczona, stanowiąc bardziej wymówkę niż realnie głęboką treść. Ostatecznie, była to gra o zabijaniu setek bezmyślnych zombie. Owszem, są to nobilitowane zombie, dla których wymyślono „naukowe” uzasadnienie infekcji zmutowanym grzybem-pasożytem cordyceps – ale zombie to zombie.

Scenariusz The Last of Us, pomimo całej swojej narracyjnej filmowości, był raczej namiastką niż prawdziwą, głęboką fabułą. Nie powinno to dziwić, skoro mówimy o grze, która ma zgoła inne wymagania niż film; jednak, gdy na bazie tej namiastki buduje się serial, rozumiemy, że wynik będzie mocno odmienny od „artystycznego” filmu Shyamalana. W tym przypadku, fabuła zaczyna się nagłym upadkiem ludzkiej cywilizacji – grzyby cordyceps, które w rzeczywistości atakują tylko owady, samoczynnie zmutowały do formy atakującej ludzi. Rozprzestrzeniają się tak szybko, że z dnia na dzień następuje zapaść wielkich miast, a ci, którzy pozostali przy życiu, gromadzą się w specjalnych strefach kwarantanny – oczywiście totalitarnie zarządzanych, co w 2013 r. było szokujące i dziwne, choć w 2023 r. niestety już takie nie jest.

Akcja zaczyna się dwadzieścia lat po wybuchu, gdy nasz bohater Joel, wypalony, zmęczony bezsensownym życiem – miał niegdyś córkę, ale stracił ją pierwszego dnia katastrofy – zostaje wplątany w sprawę „przemytu” młodej dziewczyny. Ta jest wyjątkowa, bo wprawdzie zarażona, ale najwyraźniej odporna na działanie grzyba. Joel wyrusza więc w podróż aby dostarczyć ją do laboratorium gdzie być może stanie się ona nową nadzieją ludzkości. Po drodze jednak trzeba będzie zabić wielu zombiaków, a także niejednego człowieka, który rabuje innych w zarośniętych miastach-pustkowiach.

Era różnorodności

Mimo ogromnych różnic, film Shyamalana i serial na bazie gry znalazły wspólny język. Wiąże je najwyraźniej nieodzowna dziś w amerykańskiej twórczości obsesja tożsamościowa – obsesja, która każe twórcom składać swoje dzieła na ołtarzu różnorodności (słynne angielskie diversity) rozumianej bynajmniej nie jako realne różnice między ludźmi, a jedynie spłycone różnice koloru skóry… i, oczywiście, tego co nazywa się tożsamością seksualną, czyli troski o to, aby dewiacje seksualne miały odpowiednią „reprezentację” na ekranie.

Rzecz jasna, mówiąc „odpowiednią”, mamy na myśli ten nimb ciepłej propagandy mającej sprawić, że widzowie czując naturalną odrazę na widok dwóch całujących się mężczyzn będą jednocześnie w głowie sobie powtarzać, że to jest piękne i wspaniałe i cudowne. Wreszcie – last but not least – nie wolno zapomnieć o kwestii płci. Choć bowiem Amerykanie mają coraz większe trudności ze znalezieniem odpowiedzi na proste pytanie „cóż to jest kobieta”, nie mają żadnych wątpliwości co do tego, że kobieta jest istotą pod każdym względem wyższą i lepszą od mężczyzny, i należy zadbać o to, aby każda nowa fabuła odkrywała przed nami tę „prawdę” objawioną.

Przykładów tego rodzaju podejścia jest tak wiele, że nie będę się nawet fatygował aby je przywoływać. Każdy, kto oglądał dowolny amerykański film czy serial na przestrzeni ostatnich kilku lat widział to. Każdy zaś, kto ogląda takie produkcje od przynajmniej dekady, będzie w stanie bez trudu opisać w jaki sposób zjawisko to wydaje się z roku na rok potęgować. To, co przed dekadą ledwo co pojawiało się gdzieś tam w tle, przeważnie niezauważone, dziś jest wpychane na pierwszy plan, a nawet nachalnie akcentowane, jak gdyby twórcy obawiali się że ich wiernopoddańczy hołd wobec bożka różnorodności tożsamościowej mógłby przez kogoś zostać niezauważony.

Doskonale ilustruje to zjawisko serial The Last of Us, który ukazuje się prawie dokładnie dziesięć lat po premierze gry – a więc, już w diametralnie odmiennych warunkach. Twórcy gry jeszcze wówczas pilnowali się aby nie przedobrzyć i nie zrazić swojej publiczności. Gra, owszem, subtelnie sugerowała, że dziwny, hiper-męski odludek którego gracz napotykał po drodze, jest homoseksualistą. Nie jest to kluczowa postać. Zarówno w grze, jak i w serialu, bohater otrzymuje ważne wsparcie materialne od tegoż odludka, po czym wyrusza w dalszą drogę aby nigdy więcej go nie zobaczyć.

Różnica między serialem a grą jest jednak taka, że gdzie gra pokazała tegoż osobnika incydentalnie, w serialu nagle zatrzymuje się akcja, aby cały jeden odcinek poświęcić rozciągniętej w czasie, odgrywającej się w przeszłości względem głównej fabuły, historii odludka i jego wieloletniego homo-związku zwieńczonego jakże romantycznym wspólnym samobójstwem. Gdzie indziej, godzi się zauważyć inną drobną, ale jakże znamienną różnicę: w grze, córka głównego bohatera, Joela, jest, jak on, biała. W końcu, ojciec i córka. W serialu w roli tej obsadzono ciemnoskórą aktorkę. Mówimy o postaci która, choć arcy-ważna dla rozwoju Joela jako postaci, w obydwóch przypadkach na ekranie jest widziana bardzo krótko, gdyż umiera we wstępie. Trudno więc byłoby uwierzyć iż podmiana etniczna wynikała z jakichś prozaicznych przyczyn, jak brak odpowiedniej aktorki – zmiana jest celowa i symboliczna. Jakże bowiem głównym bohaterem mógłby po prostu sobie być zwykły biały mężczyzna, ze zwykłą białą rodziną? Skoro Joela zmienić się nie dało bez oburzenia graczy, trzeba było mu przynajmniej dać kolorową córkę. A komu się nie podoba, kto w ogóle odważy się zauważyć – ten rasista!

Rzecz jakże znamienna, że w Pukając do drzwi nie trzeba było już nic zmieniać względem książki – ta, jako dzieło o kilka lat późniejsze niż omawiana gra, była już odpowiednio postępowa. Nie dość, że „rodzina” stojąca w centrum fabuły składa się z dwóch „tatusiów”, to na dodatek ich adoptowana córka jest Chinką. Oczywiście, również wśród ich prześladowców zadbano o różnorodność kolorów – i parytet płci. A jednak, również przy produkcji Pukając do drzwi nie obeszło się bez odstępstwa od treści książki, i to bardzo poważnego odstępstwa. Wymieniono całe zakończenie. Czy zmiany te wynikały z chęci reżysera, żeby czymś zaskoczyć, czy też uznano, że pierwotne zakończenie książki jest niedostatecznie postępowe?

Kto uratuje świat?

Jak by nie patrzeć, zmiana w fabule Pukając do drzwi jest dosyć wymowna. Tu muszę przeprosić tych, którzy nie lubią „spojlerów” – muszę nieco jednak zdradzić zakończenie, choć pominę szczegóły, tak żeby nie zepsuć seansu masochistom, którzy jednak zdecydują się ten film oglądać. Oto więc na końcu filmu, gdy bohaterowie nareszcie uwierzyli że apokalipsa faktycznie nadchodzi – zrozumiałe jest, że długo myśleli że mają do czynienia z milenarystycznymi wariatami – postanawiają dokonać ofiary.

Jeden z „tatusiów” zabija drugiego (na jego prośbę), choć nie obywa się to bez ostrej dyskusji nad sensem ratowania świata który „nienawidzi” wiadomo kogo. W ten oto bluźnierczy sposób, świat zostaje uratowany przed zagładą poprzez ofiarę „miłości” homoseksualnej, której z niezrozumiałych powodów domagał się sam Bóg. Ale książka Chata na krańcu świata kończyła się inaczej – tam bohaterowie uznali że za nic mają takiego Boga, i jeśli trzeba, niech ludzkość umiera, a oni mają siebie. Nie sposób powiedzieć, czy zmiana fabuły, żeby para homoseksualna, miast pieczętować zagładę stała się ratunkiem ludzkości, wynikała z chęci reżysera żeby zaskoczyć, czy jednak uznano że nie wypada aby ludzkość zginęła z winy homoseksualistów (nawet jeśli, paradoksalnie, to właśnie takie działanie, odmowa zabicia drugiego człowieka, byłoby moralnie poprawne). Wiadomo tylko, że ostatecznie: homoseksualiści ocalili ludzkość. To, co w ogóle nie jest miłością, okazało się właśnie jedyną czystą miłością.

W przypadku The Last of Us, nie mogę zdradzić zakończenia. Wprawdzie wiem jak kończy się gra, i spodziewam się że serial zakończy się podobnie, zwłaszcza że twórcy zapowiedzieli już iż będzie drugi sezon bazujący na drugiej części gry – niemniej, mogą nastąpić chociażby pewne przesunięcia akcentów. A nawet, nie tylko mogą, ale chyba muszą.

Abstrahując bowiem od dyskretnych homo-wtrętów, fabuła gry była autentycznie ciepła, tradycyjna i prorodzinna w swojej wymowie. Była to historia odkrywania na nowo swojego człowieczeństwa, historia o tym jak Joel, niegdyś tragicznie utraciwszy nastoletnią córkę, teraz, chroniąc powierzoną sobie nastoletnią Ellie, ma szansę stać się dla niej przybranym ojcem, pod warunkiem, że otworzy swoje serce i ożywi otępiałe od wielu lat uczucia. Jednak już po czterech odcinkach – będzie ich łącznie dziewięć – widać wyraźnie, że coś tu, nomen omen, nie gra. W pierwowzorze Joel był bezapelacyjnie bohaterem, a Ellie, choć oczywiście pełna nastoletniego buntu, to jednak musiała na każdym kroku polegać na opiekunie: post-apokaliptyczna dzicz była miejscem dla doświadczonego, silnego mężczyzny, nie dla delikatnej nastolatki.

Tu zaś niemal od początku serialu widzimy coś innego, choć bynajmniej nie zaskakującego w dzisiejszych czasach – serialowa Ellie jest momentami szokująco zaradna, potrafi nawet bezwzględnie zabić zombiaka (nożem!), a Joel zauważalnie mniej zdolny. Kto wie, czy nim to się nie skończy, role opiekuna i podopiecznej nie odwrócą się – czyż bowiem może we współczesnych czasach dziewczyna wymagać opieki jakiegoś głupiego, otępiałego samca?

Tak oto, choć z pozoru Pukając do drzwi i The Last of Us są diametralnie różne w formie, estetyce, i fabule, w jednym te dwa dzieła są zgodne: prezentują najnowsze „wartości” z 2023 r., tak nowe, że nawet adaptując książkę sprzed lat czterech i grę sprzed dekady, nie obyło się bez zmian. Ostatecznie bowiem, kto, jeśli nie homoseksualiści i kobiety, może uratować świat? Przecież nie smętne białe samce hetero, dinozaury patriarchatu!

Jakub Majewski

Feminizm kontra Predator. Jak marksizm kulturowy zabija kino akcji [OPINIA]

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij