Ten film koniecznie trzeba zobaczyć. Z dwóch powodów: po pierwsze, żeby stanąć twarzą w twarz z tytanem ducha (a to się wszak często nie zdarza), po drugie zaś, aby się naocznie przekonać, iż polska kinematografia wcale nie musi być taką nędzą artystyczną, jak to nachalnie usiłują udowodnić rodzimej produkcji wyroby filmopodobne, brudną rzeką przelewające się przez kina w naszym kraju ku obrazie publicznej moralności i dobrego smaku.
„Dwie korony” Michała Kondrata to obraz dokumentalny relacjonujący dzieje życia Rajmunda Marii Kolbego, syna Juliusza i Marianny, który wstąpiwszy pod imieniem Maksymiliana w szeregi franciszkańskiej wspólnoty, wniósł do niej gigantyczny ładunek ducha. Ładunek stricte wybuchowy, który wkrótce eksploduje gejzerami inicjatyw. Śledzimy więc koleje losu człowieka, który swoim życiem ponad wszelką wątpliwość udowodnił, że wiara potrafi góry przenosić. Czyż wszak sam Mistrz nie powiedział: „Jeśli będziecie mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: Przesuń się stąd, tam, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was” (Mt 17, 20)? A Maksymilian miał wiarę jak Mount Everest.
Wesprzyj nas już teraz!
Wskutek tego właśnie wszystko, czego tylko się tknął, wydawało „plon trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny” (Mk 4, 8). Nie jego mocą, lecz mocą „Tego, który go umacniał” (Flp 4, 13). Bo fundamentem wszystkich swych zamysłów i przedsięwzięć uczynił postanowienie, aby małe „w” naszej ludzkiej woli – jak obrazowo wyjaśniał alumnom podczas wykładów – podporządkować i zintegrować z wielkim „W” woli Bożej. Oto gotowa recepta na sukces.
Święty Maksymilian Maria Kolbe był człowiekiem sukcesu par excellence – i to w najszerzej pojętym znaczeniu ziemskim. Który z jego doczesnych projektów się nie udał? Który przyniósł stratę? Żaden! Wszystkie zakończyły się pełnym powodzeniem. A przecież zawsze zaczynał od zera. Bez dyplomatycznego doświadczenia, armii czy politycznego zaplecza rzucił wyzwanie wszechświatowej masonerii; bez żadnej wiedzy na temat edytorstwa rozpoczął działalność wydawniczą, by wkrótce zacząć osiągać milionowe nakłady; bez ziemi i pieniędzy stworzył największy klasztor katolicki w Europie; bez najmniejszej znajomości Dalekiego Wschodu zasiał w Kraju Kwitnącej Wiśni kwitnącą misję.
A wszystko dla Niepokalanej, którą obrał za przewodniczkę i opiekunkę każdego z podejmowanych dzieł. „Naszym jedynym bodźcem jest miłość bez granic ku Sercu Przenajświętszemu Pana Jezusa, aby jak najwięcej dusz jak najściślej z Nim przez Niepokalaną połączyć” – wyjaśniał motywy swej niezmordowanej aktywności.
Był przy tym wizjonerem. Jakże bowiem inaczej nazwać człowieka, który kilkanaście lat po pierwszym udanym wzlocie maszyny cięższej od powietrza zaprojektował całkiem sensowny pojazd międzyplanetarny, a w roku 1931 odrzucił świetne miejsce na klasztor w chrześcijańskiej dzielnicy, tuż pod bokiem największej we wschodniej Azji katolickiej katedry, na rzecz zarośniętego chaszczami stoku góry na zapyziałych peryferiach, gdzie diabeł mówił: Oyasumi nasai, z powodu przekonania, że „wkrótce spadnie tu ognista kula i wszystko zniszczy”?
Umarł podobnie jak żył – w sukces przekuwając koszmar śmierci głodowej. Ostatnie dni Maksymiliana – od apelu, podczas którego więzień samowolnie wystąpił z szeregu, by złożyć Schutzhaftlagerführerowi propozycję nie do odrzucenia, aż po zastrzyk z fenolu – to czas triumfu światła w jądrze ciemności, zwycięstwa wiary, nadziei i miłości w otchłani zwątpienia, rozpaczy i nienawiści.
Dość słów – niech przemówi obraz. A przemówi do każdego – nawet do niewierzącego. Bo jest to po prostu sprawnie i z zacięciem wykonany kawał rzetelnej dokumentalistyki. Reżyser prowadzi nas śladem bohatera z ziemi włoskiej do japońskiej i z Niepokalanowa do Auschwitz, co chwila oddając głos najlepszym znawcom tematu, których słowa ilustrują liczne, niekiedy zupełnie nieznane zdjęcia z epoki. Opowieść toczy się wartko ani na moment nie tracąc tempa, w czym last but not least niemała (w istocie największa) zasługa wstawek fabularnych – dzieło Michała Kondrata godnie bowiem reprezentuje coraz modniejszy ostatnio gatunek dokumentu fabularyzowanego.
I tu właśnie dotykamy sedna problemu. W ogólnej recepcji „Dwóch koron” ze szczerym zaciekawieniem, miejscami wręcz zachwytem idzie o lepsze żal, by nie rzec wręcz: rozczarowanie.
Dlaczego to nie jest film fabularny?!
Dlaczego tak fascynującej biografii nie zrelacjonowano w pełnometrażowym obrazie aktorskim? Wyszedłby znakomicie – przekonuje o tym dowodnie kilkanaście wplecionych zręcznie w tok narracji scen fabularnych. W sumie jakieś dziesięć minut, czy odrobinę więcej, ale to właśnie one decydują o odbiorze całości. Ładnie to zagrane – przekonująco i nerwem: Woronowicz emanujący wewnętrzną siłą niejednemu zapadnie w pamięć jako „święty obrazek” Maksymiliana, Barciś niczym ikona kurialnych sekretarzy, Orzechowski – kwintesencja gwardianów przerażonych wszelkimi pomysłami mogącymi naruszyć ekwilibrium klasztornego budżetu, Pazura niezawodny w dostarczaniu stosownej dawki wesołości. Dlaczego to wszystko zamknęło się wyłącznie w sferze ozdobników zamiast stanowić pełnię treści?
Tłumaczenie, że na więcej zabrakło odpowiednich środków finansowych niespecjalnie do mnie trafia, zwłaszcza w kontekście opowieści o świętym Maksymilianie Kolbe. Nie szukajmy daleko – wystarczy cytat z „Dwóch koron”.
– Moim celem jest założenie placówki misyjnej w Japonii, potem w Chinach i w Indiach.
– Czy mówi ojciec po japońsku?
– Nie.
– A pieniądze jakieś ojciec ma?
– Nie mam.
A po kilku miesiącach ukazał się pierwszy numer „Seibo no Kishi” – japońskiego „Rycerza Niepokalanej” – w nakładzie osiemnastu tysięcy egzemplarzy, drugi w nakładzie dwudziestotysięcznym, trzeci w dwudziestopięciotysięcznym, i tak dalej…
U samych początków kina dwóch ludzi najpełniej pojęło jego potencjał – byli to Włodzimierz Iljicz Lenin i Maksymilian Maria Kolbe. Zdanie tego pierwszego wszyscy znamy: dla światowej Rewolucji kino jest najważniejszą ze sztuk; tymczasem mało kto wie, że mniej więcej w tym samym czasie młody polski franciszkanin wyraził podobny postulat – tyle że à rebours: kino trzeba nawrócić! Nawrócone stanie się kluczowym instrumentem Kontrrewolucji – potężnym narzędziem ewangelizacji.
Dodajmy: ewangelizacji masowej – święty Maksymilian jak mało kto potrafił odczytywać znaki czasu. I dlatego tworzyć należy nie tyle katolickie dokumenty, co katolickie produkcje (a jeszcze lepiej superprodukcje) fabularne. Dokumenty produkuje się dla koneserów albo dla przekonanych, filmy fabularne zaś dla mas, wśród których znajdą się i niewierzący. Tacy po katolicki dokument nie sięgną, po ciekawą fabułę zaś – zdecydowanie chętniej. Pamiętajmy, że sam Pan Jezus posługiwał się wyłącznie takim środkiem: „wszystko mówił tłumom w przypowieściach, a bez przypowieści nic im nie mówił” (Mt 13, 34). Żaden dokument, nawet najciekawszy nie przemówi tak mocno, nie zapadnie w duszę tak głęboko, nie wywoła tylu emocji, co obraz fabularny, nawet obiektywnie niższych lotów.
Nie może być inaczej, gdyż działa tu siła Sztuki, której film nolens volens stał się częścią. Sztuka zaś leży w domenie Piękna, które z kolei – jak uczy poeta – „na to jest, by zachwycało do pracy; praca, by się zmartwychwstało”. Czego wszyscy powinniśmy sobie życzyć.
Wypada więc mieć nadzieję, że następny film Michała Kondrata – o świętej Faustynie – będzie obrazem w pełni fabularnym. W jakiejś mierze pomaga w tym zaangażowanie w projekt hollywoodzkiego współproducenta – gdzież wszak lepiej niż Fabryce Snów wiedzą, jak zdobyć zainteresowanie milionowych rzesz? Czas więc nawrócić Hollywood.
Jerzy Wolak
„Dwie korony”; scenariusz: Joanna Ficińska; reżyseria: Michał Kondrat; dokument fabularyzowany; Polska 2017; 92 minuty.