Upadek z Michaelem Douglasem to jeden z tych klasyków lat 90., których wspaniałości nie mogłem w pełni docenić, oglądając je na taśmach VHS. Dopiero z dzisiejszej (świadomie katolickiej i konserwatywnej) perspektywy widzę, że jest to arcydzieło wprost genialne. Falling Down to doskonała i zadziwiająca w swojej głębi metafora upadku naszej cywilizacji, w której antybohater staje się ucieleśnieniem desperackiego pragnienia NORMALNOŚCI, jakie spoczywa w podświadomości zbiorowej umęczonego absurdem i złem zachodniego społeczeństwa.
Po obejrzeniu na świeżo tego filmu doszedłem do wniosku, że równie dobrze mógłby się nazywać Wcielenie zbiorowej podświadomości albo coś w tym stylu. Gwoli poprawności strukturalnej streszczę fabułę: pan w modnych okularach, niemodnej, ale praktycznej białej koszuli z krótkim rękawem oraz krawacie doświadcza pęknięcia, to znaczy coś w nim pęka, gdy stoi w korku w samym sercu wielkomiejskiej gorączki. Wysiada z samochodu z rejestracją D-FENS, porzuca pojazd na środku drogi i… idzie do domu. I doszedłby zapewne, gdyby nikt nie wchodził mu w drogę i nikt go nie denerwował. Ale na swoje nieszczęście różni ludzie nie wiedzą, że chwilę wcześniej coś w nim pękło i wszedł „na drogę, z której nie ma odwrotu”. Pierwszy wchodzi mu w drogę Bogu ducha winny pan Lee, który sprzedaję puszkę Coca-Coli za 85 centów, co jest niewątpliwym zdzierstwem, a dodatkowo uniemożliwia bohaterowi rozmienienie dolara, żeby miał na odbycie w budce telefonicznej rozmowy z byłą żoną, do której (jak i do córki) ma sądowy zakaz zbliżania się. Kijem bejsbolowym zabranym panu Lee nasz protagonista spuszcza łomot latynoskim gangsterom, po czym zabiera ich torbę z bronią. I tak dalej…
Coś więcej niż średniowieczny everyman
Wesprzyj nas już teraz!
Grany przez Douglasa William Foster staje się czymś więcej niż średniowieczny everyman, reprezentujący zbiorowość. Wyraża on nie tylko zbiorowe frustracje, ale przede wszystkim nieuświadomioną tęsknotę za światem uporządkowanym zgodnie z tradycyjnymi zasadami. Widać to choćby w scenie w lokalu z hamburgerami. Dlaczego mówię wam po imieniu? Nie znam was. Po siedmiu latach mówię do szefa „pan”, a tu nagle obcy ludzie są Rickiem i Sheilą jak na spotkaniu AA. Nie chcę się z tobą przyjaźnić, Rick, chcę zjeść śniadanie – mówi D-Fens do menadżera. Na to odpowiada Sheila: Może być panno Folsom, ale Rick ją ucisza i jak automat (albo jak urzędnik) recytuje „śniadania wydajemy do jedenastej”. Bohater patrzy na zegarek: jest 3 po jedenastej, czyli jak wszedł i Sheila odmówiła mu wydania śniadania, to pewnie była minuta po 11. Dopiero jak wywalił w sufit pół magazynka z uzi, okazało się, że Rick może powiedzieć Sheila, a Sheila może po prostu odwrócić się i sięgnąć ręką po śniadanie, które leży tam spakowane i wciąż ciepłe.
Oprócz zmęczenia faktem, że bizantynizm (przepis/regulamin ważniejszy niż człowiek) rozlewa się z urzędów na korporacje, a z korporacji na mniejsze sieciówki, a nawet na małe prywatne biznesy, mamy tu coś jeszcze. Owo panno Folsom jest jak głos zbiorowej podświadomości, w której tkwi wspomnienie normalnego porządku świata, w którym ludzie nie spoufalają się ze sobą – obowiązuje szacunek i zasada „nasz klient, nasz pan”.
Upadek jest nie tyle upadkiem człowieka (sam William Foster jest li tylko przypadkowym „nośnikiem”, w który „wciela” się zbiorowa podświadomość), co upadkiem świata. To upadły świat wyzwala w protagoniście dzikie instynkty. To jest film o tym, że cywilizacja pobłądziła i, zamiast rozumnie porządkować rzeczywistość, żeby nie wyzwalać takich instynktów, to brnie w absurd i w obojętność na zło (czego symbolem jest obszar kontrolowany przez gang, o którym wie policja, a nie może nic z tym zrobić).
Natomiast bohater chce „tylko pójść do domu”. Jego pragnienie jest archetypiczne i tak uporczywe, że ignoruje nawet jego własne zło (neurotyczność i skłonność do agresji), które doprowadziło do rozwodu i zakazu zbliżania się do córki, której chce „tylko dać prezent na urodziny”. Cała akcja jest amok, ale w tym szaleństwie jest metoda – właśnie ono obnaża coraz bardziej chorą rzeczywistość. Upadek to mistrzowski manifest owych resztek zdrowego rozsądku, jakie funkcjonowały jeszcze w latach 90.
Sam zaś amok w rzeczywistości nie jest amokiem ani snem – jest niespodziewanym, spontanicznym i niekontrolowanym odzwierciedleniem zakopanej głęboko w podświadomości rzeczywistości zgodnej z porządkiem natury, a szaleństwo wyzwala właśnie ten zatłamszony przez poronioną cywilizację „zmysł normalności”. Bijąc gangusów, pacyfikując nazistę ze sklepu z militariami zbierającego puszki po Cyklonie B, bohater robi to, czym powinno się zajmować państwo i budzą się w nim reakcje, które powinny być zwyczajnymi reakcjami, jakie w afekcie czy w samoobronie podejmuje obywatel w normalnym, nierozbrojonym społeczeństwie. Szaleństwo jako metoda przywołuje w pamięci wschodni motyw świętych szaleńców (jurodiwyj), choć wiemy, że bohaterowi daleko do świętości…
Upadek cywilizacji białego człowieka
Upadek to niesłychanie głęboka, psychoanalityczna wręcz w swojej metodzie, metafora upadku cywilizacji białego człowieka. Wracając do sceny w burgerowi, pomińmy już sam aspekt czysto marketingowy (gdzie na końcu William pokazuje zdjęcie soczystego, puszystego burgera na zdjęciu, po czym wyjmuje z pudełka „żałosne, płaskie coś”). W każdym razie protagonista zadaje proste pytanie, które wyłącznie na tle jego szaleństwa może nabrać właściwego wydźwięku: Czy ktoś mi wyjaśni co tu nie gra? D-Fens jest jak samotny przebudzony pośród wszechogarniającego matrixa.
Mamy obrazki emblematyczne dla naszego świata. Gość chodzi pod siedzibą banku z tabliczką „Niezdolny kredytowo”. Foster daje w gębę palantowi, który piekli się do staruszki w korku ulicznym, czepia się do niego gość, że „za długo” używa budki telefonicznej (sposoby, w jakie komunikujemy się w wielkim, pełnym frustracji mieście).
Pytanie Co tu nie gra? wyrywa się z głębokich pokładów zbiorowej nieświadomości, w której tkwi niczym arka złożone wspomnienie Boskiego aktu stworzenia. Gdyby świat był normalny (to znaczy w ostatecznej konsekwencji: gdyby nie było skutków grzechu pierworodnego), to nasz bohater po prostu kupiłby prezent dla córki i przeszedł spokojnie do domu, który nadal byłby jego domem. Szaleństwo postaci kapitalnie zagranej przez Douglasa polega na tym, że tęsknota za rajem utraconym zrzuca z siebie wszelkie więzy ograniczającej ją rzeczywistości. Idzie na przekór realiom. Na przekór konsekwencjom własnych błędów. Na przekór systemowi. Na przekór życiu nawet. Idzie – do domu.
Mamy też typowe dla lat 90. wyrazy zdrowego rozsądku. Wspomniany wyżej naziol pyta policjantkę, dlaczego nie nazywają kobiet w policji „detektywkami”, żeby podkreślić „wiesz co”. Na co ona odpowiada: Pewnie uważają, że policyjny detektyw to detektyw, a nie… wiesz co. Gdy patrzę na tę scenę po latach, czuję, że jest to kolejny raz, kiedy aż trudno uwierzyć, że takie dialogi były jeszcze całkowitą i powszechną normą zaledwie trzydzieści lat temu. I jeszcze bardziej zadziwia precyzja, z jaką tak zwana „rewolucja w tendencjach” przemodelowała nasz świat po roku 2000…
Ten sam naziol mówi do Williama: Popieram cię. Jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy tacy sami. Jestem Amerykaninem, a ty popaprańcem. Ale czy na pewno bohater jest modelowym Amerykaninem (chociaż w pracy budował rakiety dla Departamentu Obrony)? Otóż nie. Wchodzi w pewnym momencie jako intruz na pole golfowe, gdzie dwóch emerytów oddaje się grze i paleniu cygar. Potem dokonuje wtargnięcia na posesję bogatego chirurga plastycznego. Okazuje się, że nie szanuje prawa własności, a pogląd o tym, że tu (na polu golfowym) „powinien” być plac zabaw albo zoo trąci wprost bolszewizmem, podobnie jak zazdrość wobec chirurga.
Z drugiej strony jego postać jest przeciwieństwem (biegunową skrajnością) dzisiejszego „odpuszczenia”, które promuje kultura „woke”. Mówi ona: jeżeli jesteś zboczony, tchórzliwy, niezdolny do normalnych interakcji społecznych, to dobrze – odpuść i bądź „sobą”, nie musisz się starać, a każdą swoją wadę możesz po prostu nazwać „ekspresją”. William „D-Fens” Foster (nota bene takie nazwisko nosił pewien komunistyczny działacz z USA) nie odpuszcza. Wręcz przeciwnie – jedzie po bandzie. Wpada w coś, co można by paradoksalnie określić jako „delirium zdrowego rozsądku”. Szaleństwo wyzwala w nim człowieka całkowicie pozbawionego tolerancji dla wszystkiego, co złe, absurdalne i nienormalne.
Moralne ukoronowanie tego wszystkiego odnajdujemy w końcowym dialogu z żoną. Nie jestem już twoją żoną – mówi Elizabeth. Na co William odpowiada: Coś ci przypomnę: „Póki śmierć nas nie rozłączy” – pamiętasz to? A więc widzimy, jak nierozerwalność małżeństwa zostaje wpisana w ów obudzony nagle porządek naturalny, a jednocześnie tymi słowami bohater rzuca wyzwanie typowo amerykańskiej „kulturze” rozwodów. Dalej Elizabeth mówi: Potrzebujesz pomocy. Jesteś chory. I William odpowiada: Chcesz zobaczyć chorobę, to przejdź się po mieście. Widzimy świat, który zwariował i tylko szaleństwo jest już metodą na chwilowe (choć tragiczne, bo skazane na klęskę) wybudzenie się z tego wariactwa.
Czy tylko w szaleństwie jest metoda?
Św. Antoni Wielki miał powiedzieć: Przyjdzie czas, kiedy ludzie oszaleją, a gdy zobaczą kogoś, kto nie jest szalony, powstaną przeciw niemu, mówiąc: „Jesteś szalony, bo nie jesteś taki jak my”. Ów starożytny Ojciec Pustyni z przenikliwą trafnością opisał czasy, w których żyjemy. Ludzie wmawiają sobie nawzajem, że trzeba przestrzegać przepisów, choć dźwięczący na dnie duszy zdrowy rozsądek podpowiada im jeszcze co innego. Ale czy rozwiązaniem może być już tylko… szaleństwo?
Otóż nie. Musimy bowiem zdać sobie sprawę, że żyjemy również w czasach, w których zdrowy rozsądek to za mało. On działał jeszcze w latach 90., ale dziś zbiorowe szaleństwo jest już zbyt powszechne i zbyt okrzepłe, żeby przebił się przez jego zdradliwą bryłę. Musimy zadać sobie głębsze pytanie: DLACZEGO zdrowy rozsądek podpowiada mi, że porządek świata jest fałszywy? Zdrowy rozsądek (zwany u nas chłopskim rozumem) jest tylko praktyczną pomocą dla właściwej władzy duszy, jaką jest rozum. Ten zaś potrzebuje zdrowych zasad (wynikających z prawa naturalnego), by podpowiadać nam, co jest prawdziwe i co jest dobre.
Jeżeli będziemy traktowali „stary porządek” jako wymysł człowieka, jako jeden z modeli życia społecznego, jako zbiór doktryn wymyślonych dla legitymizacji władzy (czy to duchownej czy świeckiej), a nie jako organiczny „wykwit” porządku, jaki został zapisany w naszej naturze, to owszem… jesteśmy skazani na szaleństwo.
Upadek z Michaelem Douglasem kończy się tam, gdzie powinno zaczynać się nasze przebudzenie. Ale tragedia bohatera polega na tym, że świadome rozpoznanie zasad (które w naszej cywilizacji dała nam filozofia realistyczna) pozostaje zakopane jeszcze głębiej niż owo archetypiczne pragnienie powrotu do raju, które wyraziło się w postaci Williama Fostera. Rozumna i kierowana cnotą roztropności znajomość zasad wynikających z prawa naturalnego jest arką jeszcze bardziej zaginioną, bowiem odrzucili ją już europejscy protestanci, a więc ich amerykańscy potomkowie nie mają jej już nawet w pamięci!
Tragedia bohatera polega na rozumianej po sokratejsku niewiedzy. Jest ona przyczyną zła, ponieważ leży u jej podstaw nieprzezwyciężona nieznajomość prawdziwej nauki moralnej. Brak cnót roztropności i umiarkowania doprowadził protestanckie społeczeństwa do dwóch skrajności: rozpasanego liberalizmu z jednej strony, a purytańskiego rygoryzmu z drugiej. Dla bohatera naszego filmu nie ma więc innej drogi, jak tylko szaleństwo. W tym sensie Upadek to dzieło doskonałe (pozbawione wad), ponieważ w odpowiedzi na absurd świata – zachowując krystaliczną ignorancję w obszarze arystotelesowsko-tomistycznej wykładni rzeczywistości – nie ma do zaoferowania nic bardziej konsekwentnego niż szaleństwo. Bo też nie ma nic bardziej konsekwentnego. I ostatecznie nie ma innej alternatywy: nawrócenie lub szaleństwo. No dobrze, jest jedna alternatywa: obojętność i letniość. Ale o tych trudno byłoby zrobić trzymający w napięciu film – szczególnie w latach 90…
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: Jak „homogenizacja kultury” ukradła nam wyraziste osobowości filmowe
Kult przeciętności teraźniejszością kina. Jaka będzie przyszłość?