18 stycznia 2023

Gajusz Grakchus, czyli Trump musi zginąć

(GS/PCh24.pl)

W rok po amerykańskich wyborach prezydenckich, w obliczu feralnej ewakuacji z Afganistanu, można było odnieść wrażenie, że ponowny pojedynek Biden-Trump może zakończyć się tylko w jeden sposób. Dziś, po kolejnym roku, jest wprost przeciwnie. Biden wzrósł na sile. Trump zaś z każdym dniem kurczy się i karleje. Rodzi się pytanie – po co w ogóle zajmować się tym przegranym politykiem?

Pod koniec ubiegłego roku, miałem okazję odbyć debatę z red. Filipem Obarą właśnie w temacie przyszłości Donalda Trumpa i ogólnie Ameryki. Red. Obara, który ma tę przewagę, iż publicystyką zajmuje się pełnoetatowo, zdążył od tego czasu opublikować już dwa kolejne ciekawe teksty. Nie chcę tu na nie odpowiadać: z perspektywy czytelnika, nie ma nic gorszego wszak niż długotrwała wymiana zdań między publicystami, gdzie szybko okazuje się że już tylko tylko sami autorzy dyskusji pamiętają co kto powiedział wcześniej. Niemniej, pozwolę sobie skorzystać z tytułu jednego z tekstów red. Obary jako punktu wyjścia do niniejszych refleksji o politycznej walce w Ameryce.

Twierdzi więc red. Obara iż Trump wytoczy najcięższe działa – albo zginie. Słusznie! Ale ja bym poszedł nawet dalej – nawet jeśli Trump wytoczy najcięższe działa i tak zginie. Polityczny zgon Donalda Trumpa jest, moim zdaniem, zupełnie przesądzony, co tym dobitniej widać w ostatnim czasie. Ale jego śmierć nie oznacza nawet końca ruchu MAGA, a tym bardziej końca tych wielkich przemian politycznych które od kilkunastu lat przetaczają się przez Stany Zjednoczone. Na horyzoncie rysują się rzeczy wielkie. Jak wielkie? Aby to zrozumieć, rzućmy okiem wstecz na jedną z kluczowych chwil w historii upadku starożytnego Rzymu.

Wesprzyj nas już teraz!

Bracia Grakchowie, czyli Make Rome Great Again

Tyberiusz Grakchus, trybun ludowy, był bez wątpienia człowiekiem elit, jednym z najwyżej postawionych urzędników Rzymu. Jego pochodzenie też było niczego sobie, skoro jego matką była córką słynnego Scypiona Afrykańskiego, pogromcy Kartaginy. Jednak, jak podpowiada nam stanowisko trybuna ludowego które osiągnął, Grakchus nie zdecydował się na podążanie ścieżką elit. Mogąc podążać łatwą drogą optymatów, stronnictwa dążącego do zachowania pełnej kontroli elit, stronnictwa, w którym, nota bene, prominentna była rodzina jego dziadka Scypiona, zdecydował się jednak pójść trudniejszą ścieżką popularów, czyli opierających się na poparciu ludu reformatorów. Został więc populistą w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu, budując swoją siłę polityczną nie na współpracy z elitami, ale w bezpośredniej opozycji do nich.

W swojej działalności, Tyberiusz podjął jeden z najbardziej palących się tematów Rzymu, sprawy od której zależało dosłownie przetrwanie państwa, ale której nie dało się ruszyć bez wzbudzenia gwałtownego sprzeciwu elit. Można by zażartować, przekładając sprawę na współczesne pojęcia, że podjął się repatriacji fabryk zza granicy, i przywrócenia pracy w zapadłych prowincjonalnych miasteczkach.

W ówczesnych pojęciach, sprawa dotyczyła jednak ziemi rolnej. Zadłużenie drobnych rolników, następnie zaś ich upadek i wykup przez oligarchię, gromadzącą ziemię w ogromnych latyfundiach zmieniał strukturę ludności państwa. Drobne ziemiaństwo, czyli rolnicza klasa średnia, zanikała, a coraz więcej bezrobotnej biedoty napływało do Rzymu. Państwo trapił kryzys analogiczny do tego dewastującego dzisiejszą Amerykę. Owszem, Rzym, jak dziś Ameryka, był potęgą i posiadał wszystkie zasoby aby potęgą pozostać; jednak, jak dziś w Ameryce, upadek właśnie tej warstwy która stanowiła podstawę społeczeństwa, i z której rekrutowano większość żołnierzy, stawiał wszystko pod znakiem zapytania.

Skracając wywód historyczny do minimum, powiedzmy, że Tyberiusz nie skończył dobrze. Jego działania, blokowane na każdym kroku przez elity, były zasadniczo zupełnie bezskuteczne – a sam Tyberiusz zginął, zamordowany, nawet nie skrytobójczo, ale otwarcie przez senatorów. Rzecz znamienna: zarzutem, którym uzasadniono mord Tyberiusza, było podejrzenie, że chciał obalić ustrój i ogłosić się jednowładcą.

Jeśli ten życiorys brzmi znajomo, jest tak dlatego, że historia, choć nigdy nie powtarza się dosłownie, czasem lubi powrócić z pewnym chichotem. Reakcja elit Ameryki na kandydaturę i prezydenturę Donalda Trumpa, jest w pełni analogiczna do reakcji rzymskich elit na nadmierne ambicje Tyberiusza. Toteż, choć był moment, gdy wydawało się że Trump, pomimo całej fatalnej nieudolności jego pierwszej kadencji, zdoła jednak zwyciężyć w wyborach 2020 r., to jednak nie mogło być szokiem, że elity polityczne sięgnęły po wszelkie możliwe środki aby udaremnić jego zwycięstwo. Grakcha zamordowano. My żyjemy w łagodniejszych czasach, toteż Trump został zaledwie obalony i upokorzony.

Tyle tylko, że Tyberiusz miał brata, Gajusza, który postanowił kontynuować dzieło reform agrarnych. Jego działań nie będziemy już opisywać, ale ostatecznie również on skończył zamordowany przez ludzi nasłanych przez senat.

Senatorzy okazali samobójczą, wręcz państwobójczą krótkowzroczność – po zamordowaniu Gajusza, zaczął się długi okres narastającej niestabilności, którego punktem kulminacyjnym będą wojny domowe. Oczywiście, Grakchowie nie byli bez winy – ich działania, łamiące konwenanse i reguły, również nakręcały konflikt, i nawet jeśli bracia mieli przekonanie o konieczności reform, to można odnieść wrażenie, iż ich intencje podszyte były polityczną niekompetencją, brakiem umiejętności dyplomatycznych i organizacyjnych. Te braki pozbawiły ich jakichkolwiek szans na dogadanie się z elitą tak, aby konieczne zmiany przeprowadzić w sposób satysfakcjonujący obydwie strony.

Trump zginie, ale sprawa pozostanie

Jeżeli żywot Tyberiusza przypomina pierwszą kadencję Trumpa, to od 6 stycznia 2021 roku, mamy do czynienia z powolnym zabijaniem Gajusza – czyli uśmiercaniem jakiejkolwiek dalszej politycznej kariery Donalda Trumpa. I jeżeli Gajusz nie wyciągnął żadnych wniosków ze śmierci swego brata (choć jest to oczywiście rażącym uproszczeniem), przez co ułatwił swoim przeciwnikom działania, trudno nie odnieść wrażenie, że również w tym aspekcie naśladuje Grakchów Donald Trump, usilnie powtarzając tezę o ukradzionych wyborach, tezę absolutnie zabójczą dla jego szans wyborczych.

Tu trzeba wyjaśnić: skargi Trumpa jak najbardziej znajdują potwierdzenie w faktach. Już wkrótce po wyborach elity amerykańskie wprost chwaliły się – nie byle gdzie, na łamach Timesa! – tym, jak wybory „ustawiono” aby bez otwartych oszustw mimo wszystko zapewnić przegraną Trumpa. Od tego czasu, dowiedzieliśmy się również, między innymi dzięki publikacji wewnętrznych dokumentów Twittera, że przeciw swojemu zwierzchnikowi zmobilizował się cały aparat rządowy, a zwłaszcza FBI. Mogłoby się wydawać iż w takich okolicznościach, skargi Trumpa trafią na podatny grunt wśród wyborców. O ile wśród zagorzałych zwolenników, faktycznie tak się dzieje, o tyle znacznie gorzej jest wśród szerokiego „środka”, czyli tych, którzy w spolaryzowanym społeczeństwie realnie odpowiadają za zwycięstwo lub przegraną kandydata. Dla nich, Trump coraz bardziej jawi się jako zgorzkniały przegryw, który zdobywszy najwyższy urząd, nie zdołał nawet okiełznać aparatu władzy, a dziś nie może przestać mówić o swojej krzywdzie. Dlaczego ktoś taki miałby gwarantować rozwiązanie jakichkolwiek problemów? Ubiegłoroczne wybory połówkowe pokazały ten fakt dobitnie – ci republikańscy kandydaci którzy najgłośniej powtarzali przekaz „stop the steal”, ponieśli bolesne porażki, i to często w sytuacji gdy inni Republikanie kandydując na inne pozycje wygrywali w tych samych wyborach, w tym samym stanie. Tam, gdzie Trump widzi przekaz „oni są źli i oszukują”, wyborcy widzą „dałem się oszukać jak ostatni głupiec”. A to robi różnicę.

Jednocześnie, skargi Trumpa stanowią swoistą deklarację wojny wobec waszyngtońskich elit, zamykającą jakąkolwiek drogę do kompromisu. Oznacza to jedno: fizycznie, Trump może nawet i przeżyć, ale politycznie musi zginąć. Tę determinację, aby „dobić” Trumpa widzimy w kolejnych działaniach, w bezustannym potępianiu rozmaitych jego poczynań – jeśli ktoś odnosi wrażenie, że media amerykańskie więcej mówią o małych aferkach wokół byłego już prezydenta niż o znacznie większych aferach wokół obecnego, to cóż, ma rację.

Jest to jednak specyficzna forma „dobijania”. Nic nie zapowiada, aby lada chwila FBI miało aresztować Trumpa ani za realne, ani za urojone przewinienia. Pomimo zaleceń komisji „do spraw 6 stycznia”, nic nie zapowiada hucznego procesu, który by zakończył się skazaniem Trumpa za bunt, i pozbawieniem biernych praw wyborczych. Można bowiem przypuszczać, że im skuteczniejsze byłyby takie jawnie stronnicze działania, tym większe oburzenie znacznej części opinii publicznej, i tym większy odsetek „głosów współczucia” dla republikańskiego kandydata na prezydenta w 2024 roku. Tymczasem zaś, Demokraci obecnie kalkulują – raczej słusznie, choć kto wie na pewno? – że determinacja Trumpa do ponownego kandydowania jest dla nich korzystna. Trump co prawa dysponuje pewną pulą zagorzałych zwolenników, a także ogromnymi funduszami, i niewątpliwie ma największe szanse na zwycięstwo w republikańskich prawyborach. Gdy jednak przyjdzie czas na prawdziwe wybory, wówczas Trump, pozbawiony powiewu świeżości, obciążony małostkowym narzekaniem i aurą „przegrywa”, będzie demobilizował wyborców republikańskich i centrowych, jednocześnie mobilizując Demokratów, bardziej niż kiedykolwiek przekonanych że Trump jest wcieleniem wszelkiego zła. W sytuacji, gdy wydawałoby się że każdy kandydat mógłby pokonać prezydenta Bidena, Trump uniemożliwi zwycięstwo innym, mniej zgranym kandydatom, po czym okaże się tym jednym, jedynym, którego Biden mógł pokonać.

Nic dziwnego, że na dwa lata przed wyborami, gdy zwykle atmosfera prawyborcza gęstniałaby z każdym dniem, wiodący Republikanie są dziwnie niechętni by przyznać się do ambicji prezydenckich. Nikt niczego nie wyklucza, oczywiście, ale nikt nie pcha się przed szereg. Sprawa wyleczenia Ameryki z jej marazmu, owszem, pozostaje. Wyborcy którzy zaufali niegdyś Trumpowi – przyczyna nienawiści elit dla Trumpa – nadal są, i czekają na nowego kandydata który ich zachwyci. Zanim jednak to może nastąpić, Trump, człowiek obarczony toksyczną tendencją do niszczenia każdego niewystarczająco uległego sojusznika, człowiek który już teraz wysyła pogróżki w stronę wschodzącej gwiazdy republikańskiego firmamentu jaką jest Ron De Santis – ten Trump-Grakchus musi zginąć.

Historia historią, ale co dalej?

Wróćmy jeszcze więc na moment do historii braci Grakchów. Opowiadając o nich, celowo pominąłem jeden szczegół. Mianowicie, pisząc, iż historia ta miała miejsce w czasach upadku Rzymu, nie doprecyzowałem dokładnie, kiedy i o który upadek chodziło. Rzecz zaś działa się na ponad sto lat przed narodzinami Chrystusa, który, jak wiadomo, urodził się w Cesarstwie Rzymskim, na dobre sto lat przed szczytem potęgi tegoż państwa i na pięć wieków przed jego upadkiem. Toteż mówiąc o upadku Rzymu, miałem na myśli nie upadek rzymskiej państwowości w ogóle, ale konkretnie: upadek Republiki Rzymskiej i nadejście Cesarstwa.

Po śmierci Gajusza Grakcha nie wybuchł chaos. Wprawdzie ukryte fundamenty państwa i społeczeństwa Rzymu były poważnie uszkodzone, jednak z pozoru, państwo sobie dobrze radziło, i rozkwitało. Jednak kolejne dwie dekady wojen – zwycięskich, ale wyczerpujących – przyniosły nareszcie ostatni składnik wybuchowej mieszanki. Nowym liderem populistycznego stronnictwa reform został Gajusz Mariusz – zwycięski generał. To dopiero dało początek zamieszkom i wojnom domowym, dyktaturom, triumwiratom, doprowadzając nareszcie do Juliusza Cezara, i jego następcy, Oktawiana Augusta, pierwszego cesarza. Ten okres upadku Republiki bynajmniej nie był okresem klęsk i porażek – to w tamtym przecież czasie Rzym zdobył Galię i Brytanię, Afrykę północną, i ostatnie części Hiszpanii.  Zwycięstwa te – niczym podbój Iraku i, kto wie, czy nie udział w wojnie ukraińskiej – nie przyczyniły się do przywrócenia pokoju i ładu wewnętrznego. Wprost przeciwnie, bo to na wojnach tych wyrastali Mariusz, Sulla, i Cezar…

Mam świadomość, że pisząc o tych sprawach tak rozwlekle, srodze się narażam czytelnikom zainteresowanym raczej teraźniejszością, niż lekcją historii. Przepraszam, ale robię to celowo: historia, jak już powiedziałem, lubi powracać ze swoistym chichotem. Jeśli chcemy zrozumieć amerykańską politykę na dłużej niż kilka miesięcy do przodu, musimy spojrzeć szerzej, na te wielkie ruchy tektoniczne które skrywają się tuż pod powierzchnią. Dopiero wtedy zrozumiemy że zwycięstwo czy przegrana tego lub innego polityka nie musi oznaczać przegranej jego zwolenników. Przeciwnie: Republika Rzymska pokazuje nam nazbyt dobitnie, że gdy zdeprawują się elity, mogą dalej dzierżyć władzę przeciw ordynarnym populistom, ale każde takie zwycięstwo jeszcze bardziej deprawuje państwo, i prowadzi nieuniknienie do kolejnych wyzwań. Aż w końcu przychodzi ktoś, kto poza mandatem wyborczym, dysponuje czymś znacznie ważniejszym – siłą. Nie jest też tak, że słabość wewnętrzna największej potęgi świata musi być odczytywana jako znak jej rychłego upadku, bo po upadku Republiki może nadejść Cesarstwo.

To wszystko jednak pozostaje na razie przyszłością, i to zaledwie jedną z możliwych przyszłości Ameryki. A co z teraźniejszością? Ano to, że niczym Gajusz Grakchus, Donald Trump wytoczy największe działa – i zginie. Pozostanie po nim coraz bardziej zdeprawowana republika – i wściekły ruch tych, którzy chcieliby ją uratować. Może więc jednak tym razem historia potoczy się inaczej, i po druzgocącej przegranej Trumpa w 2024 roku, po kolejnych czterech latach karykaturalnych rządów duetu Biden-Harris (a może potem już samej Harris?), w kryzysie gospodarczym nadmuchanym najpierw katastrofą pandemicznych błędów, a potem finansowaniem wojny ukraińskiej, u szczytu szaleństwa psychozy genderowo-środowiskowej i wszelkich z nią związanych absurdów, zwycięży jakiś wielki odnowiciel, zdobywając dla swojej frakcji przewagę tak miażdżącą, że umożliwiającą kolejny amerykański realignment i odnowę? Możliwe. Jeżeli jednak elity zdołają raz jeszcze utrzymać się w siodle, to chyba przyjdzie Amerykanom czekać aż do domu powróci nieznany nam dziś z nazwiska generał, zwycięzca wojen chińskich…

Jakub Majewski

 

Czy Donald Trump odbije Zachód z rąk lewaków? Debata Majewski-Obara!

Anulowanie Różańca? Głupota lewaków wodą na nasze młyny

Anulowanie Różańca? Głupota lewaków wodą na nasze młyny

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij