11 grudnia 2023

USA, Chiny i nowa wojna opiumowa. Komu zależy, aby Amerykanie zaćpali się na śmierć?

Problem chiński to dla USA przede wszystkim problem negatywnego bilansu w handlu z Pekinem; to pośrednie zaangażowanie się Chin w wojnę na Ukrainie; to są przede wszystkim rosnące imperialne ambicje Chin na Pacyfiku, przede wszystkim w okolicy Tajwanu. Kwestia narkotyków na pewno nie jest dla Waszyngtonu tak istotna jak wymienione przeze mnie kwestie. Narkomania to problem dla przeciętnego Amerykanina, który nawet nie wie, kto to jest Xi Jinping. Dla niego tego rodzaju sprawy – sprawy narkotykowe – mogą się wydawać istotne, ale dla administracji Bidena już nie – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Jakub Polit.

 

Ostatnie spotkanie na szczycie dwóch najpotężniejszych ludzi na świecie, czyli prezydenta USA Joe Bidena i przewodniczącego Komunistycznej Partii Chin Xi Jinpinga, według relacji medialnych, zdominował temat fentanylu – syntetycznego opioidu do stu razy silniejszego od morfiny, pięćdziesiąt razy od heroiny. Czy problem narkomanii jest aż tak poważny, że stał się tematem numer jeden rozmów Waszyngtonu z Pekinem?

Wesprzyj nas już teraz!

Zapewne zdaje Pan sobie sprawę, że to mimo wszystko temat zastępczy. Może to, co powiem, będzie niepopularne, ale ważniejsze jest, przynajmniej dla strony amerykańskiej, że w ogóle doszło do tego spotkania, niż to, o co w tym spotkaniu chodziło.

Jak wiadomo, prezydent Biden kończy swoją kadencję i zaczyna już coraz intensywniej myśleć o kampanii wyborczej. A w takim razie jego zadaniem jest pochwalić się jakimiś sukcesami międzynarodowymi. Wiadomo też, że opozycja będzie mu zarzucała zaangażowanie w sprawy europejskie, głównie w wojnę ukraińsko-rosyjską, i lekceważenie spraw Chin. Biden chce więc pokazać, że tak nie jest, i że wykonuje jakieś istotne ruchy.

Tutaj trzeba podkreślić, że żyjemy w epoce coraz bardziej informatycznej. Dawniej przywódcy spotykali się po to, żeby rozwiązać jakieś ważne sprawy. Obecnie jest odwrotnie: ważne sprawy rozwiązuje się zakulisowo po to, żeby się mogli spotkać przywódcy.

 

Wydaje się jednak, że problem fentanylu w USA jest poważny. Póki co, w skali roku narkotyk ten zabija około 100 tysięcy Amerykanów. Kolejne setki tysięcy co roku go albo próbują, albo się od niego uzależniają. Wydaje się więc, że dla Chin to złoty interes. Nic, tylko sprzedawać fentanyl…

W jakiejś mierze ma Pan rację, ale z drugiej strony, nie przesadzajmy.

Nie przesadzajmy dlatego, że na pewno funkcjonowanie Chińskiej Republiki Ludowej nie jest uzależnione od narkotyków, tak samo jak funkcjonowanie Imperium Brytyjskiego w wieku XIX, nawet w dobie ważnych i osławionych wojen opiumowych, nie było uzależnione od przepływu opium. Jest inaczej.

W polityce wewnętrznej Stanów Zjednoczonych wskazuje się, że rząd niewystarczająco walczy z groźbą narkomanii i dlatego „trzeba coś zrobić”. W przeszłości wskazywano na „ślad panamski” aż w końcu doszło do inwazji na Panamę w 1989 roku.

Innym razem wskazywano na „ślad kolumbijski”. Wtedy dokonywało się rozmaitych nacisków na rząd tego kraju. Niekoniecznie były one istotne, ale sprzedawano je opinii publicznej jako jakieś przełomowe ruchy w walce z narkotykami.

Ponieważ zaś dzisiaj twierdzi się, że narkomania w USA inspirowana jest z Chin, to aby pokazać jak sprawa ta jest niesłychanie ważna, dokonuje się rozmów na ten temat z przywódcą ChRL.

Problem chiński to dla USA przede wszystkim problem negatywnego bilansu w handlu z Pekinem; to pośrednie zaangażowanie się Chin w wojnę na Ukrainie; to są przede wszystkim rosnące imperialne ambicje Chin na Pacyfiku, przede wszystkim w okolicy Tajwanu. Kwestia narkotyków na pewno nie jest dla Waszyngtonu tak istotna jak wymienione przeze mnie. Narkomania to problem dla przeciętnego Amerykanina, który nawet nie wie, kto to jest Xi Jinping. Dla niego tego rodzaju sprawy – sprawy narkotykowe – mogą się wydawać istotne, ale dla administracji Bidena już nie.

 

Czy Xi Jinping podczas listopadowego spotkania z Joe Bidenem w pewien sposób upokorzył prezydenta USA? Mam tu na myśli zdjęcie przez Stany Zjednoczone sankcji nałożonych na chiński Instytut Medycyny Sądowej Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego za prześladowanie Ujgurów. Jakiś czas temu Amerykanie upominali się o Ujgurów, zapowiadali że są z nimi duchem i myślami, a Pekin zachowuje się w sposób niedopuszczalny, no i co? Ujgurzy już się nie liczą dla Waszyngtonu?

Ujgurzy nigdy nie liczyli się dla Waszyngtonu. Mogła się liczyć ich sprawa podnoszona okazjonalnie, żeby polepszyć wizerunek prezydenta USA.

Spójrzmy na to w inny sposób. Niestety Chińczycy mają przywilej polegający na tym, że jak już wspomniałem, prezydent Biden ma problemy z reelekcją. W USA będą wybory i Biden będzie się musiał ubiegać o stanowisko. Gdyby nie musiał, bo na przykład dopadnie go jakaś choroba, albo media zdemaskują jego rzekomą czy prawdziwą demencję, albo interesy jego syna Huntera, albo coś jeszcze, to problem przejdzie z Bidena na innego reprezentanta Partii Demokratycznej. Tymczasem Xi Jinping problemu z reelekcją nie ma. Jeżeli przed końcem kadencji odejdzie ze swojego stanowiska, być może na tamten świat, to na pewno nie będzie miało to nic wspólnego z niepowodzeniami wyborczymi. Innymi słowy, już przed pierwszym uściskiem dłoni przywódca Chin miał mocniejszą pozycję niż Amerykanin. 

Ponieważ zaś to Amerykanom bardziej zależało na tym spotkaniu, to musiało dojść do jakichś ustępstw. Przypuszczam, że jedną z tych kwestii była właśnie sprawa ujgurska. Tutaj jeszcze jedno wyjaśnienie. Od kilku tygodni mamy do czynienia z wojną na Bliskim Wschodzie, a w każdym razie z quasi-wojną. Hamas nie jest instytucją popularną w USA. W związku z tym sprawy muzułmanów, którymi bez wątpienia są Ujgurzy, można odłożyć na boczny tor.

A co do samych muzułmanów to należy stwierdzić, że chociaż uważani są oni za reagujących spontanicznie i irracjonalnie, to jednak świat islamski jest światem rozumnym. Proszę tylko zobaczyć: w pierwszym lepszym starciu w chińskim Turkiestanie, czyli w Ujgurii, a konkretnie w Sinciangu, może być zastrzelonych w jednym starciu więcej osób niż w XXI wieku w całej wojnie izraelsko-palestyńskiej do 7 października. I co? I nic. Liga Państw Arabskich nic z tym nie robi. Co prawda Ujgurzy nie są Arabami, ale są  jednak wyznawcami islamu. Organizacja Współpracy Islamskiej nic nie robi. Nikt do dżihadu przeciwko Chinom nie nawołuje, nawet tak przejmujący się Hamasem rząd w Ankarze. I to pomimo faktu, że Ujgurzy są ludem tureckim. Jest to niewątpliwie wielce roztropne.

Dlaczego więc o Ujgurów miałyby się troszczyć Stany Zjednoczone? To jest tak jak ze sprawą polską pod koniec XIX wieku. Interesowała ona wyłącznie samych Polaków. Jeśli w tej kwestii coś się działo na arenie międzynarodowej, to wyglądało tak,  jak na przykład w latach 70. XIX wieku, kiedy Rosjanie przygotowywali wojnę z Turkami pod pretekstem gnębionej mniejszości prawosławnej w Turcji, konkretnie w Bułgarii. Wtedy to prasa brytyjska gotowa była wyciągnąć spod sukna kilka sensacyjnych informacji o prześladowaniu przez Rosjan unitów w Polsce. Kiedy kryzys międzynarodowy mijał, to i prześladowania się kończyły, oczywiście tylko na łamach „Timesa”.

 

Jestem świeżo po lekturze książki prof. Michała Lubiny „Chiński obwarzanek”. Autor zwraca uwagę, że sprawa Turkiestanu Wschodniego jest dla Pekinu niezwykle istotna podobnie jak sprawa Tajwanu, Hongkongu, Makau etc…

Jest Pan krok przede mną, bo w chwili gdy rozmawiamy, ja jeszcze książki prof. Michała Lubiny nie czytałem. Znam jednak jego inne publikacje i sposób myślenia. Oczywiście tutaj – punktowo – prof. Lubina ma absolutną rację…

 

Bo ja ogólnie zgadzam się z Panem profesorem, że Amerykanie jak prawie zawsze zachowali się w sposób cyniczny i wykorzystali cierpienie Ujgurów do swoich własnych rozgrywek. Odnoszę jednak wrażenie, właśnie po lekturze „Chińskiego obwarzanka”, że dla Pekinu jest to sprawa niezwykle ważna, i że odnieśli tutaj wielkie zwycięstwo propagandowe nad USA…

Oczywiście, że tak, ale tylko na forum wewnętrznym. Chińczycy rzeczywiście mają obsesję, że świat niechiński chce ich okraść ze zdobytego przez nich imperium. Musimy również pamiętać, że chociaż Chiny mają imponującą metrykę historyczną, to jednak ich imperium w Azji Środkowej nie jest znacząco starsze niż Imperium Rosyjskie. Jeszcze za czasów Piotra Wielkiego, który objął władzę w przedostatniej dekadzie XVII wieku, ani do Rosji, ani do Chin Azja Środkowa nie należała.

Wiek XVIII i początek XIX to jest rozbiór Azji Środkowej między Rosję i Chiny. Pojawił się wtedy rosyjski Turkiestan Zachodni, czyli dzisiejsze Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan, Tadżykistan i chiński Turkiestan Wschodni, czyli właśnie Sinciang.

Rosja straciła formalnie, gospodarczo i politycznie swój Turkiestan Zachodni. Wszystkie kraje leżące na jego obszarze są dziś niezależne i coraz bardziej grawitują w stronę czy to Turcji, czy to Chin. Nic więc dziwnego, że Chińczycy obawiają się o losy swojego, wschodniego Turkiestanu zwłaszcza, że sąsiednie kraje, chociażby rząd w Kazachstanie mają tutaj coś do powiedzenia. Stąd również obawa, że mocarstwa, które zabierają głos w sprawie Tajwanu czy Tybetu,  mogą się odezwać głośniej w kwestii ujgurskiej. Przy czym Xi Jinping jest tutaj w pewnym sensie cyniczny, bowiem prowadzi działania utwierdzające w przekonaniu część jego partyjnych kolegów, czy też rozgrzanych nacjonalistycznie mieszkańców Chińskiej Republiki Ludowej, że Amerykanie dybią na Ujgurię. I co? I teraz czytamy, że dzięki geniuszowi przewodniczącego Xi  zdecydowanie się wycofali.

Natomiast dla Bidena na pewno sprawa Ujgurów sama w sobie w ogóle nie była ważna. Ona być może jest ważna o tyle, o ile ktoś tak (jak my w naszej rozmowie) zakonkluduje: „Patrzcie, prezydent Biden poniósł porażkę”. Biden poniósł porażkę tylko w tym sensie, jeśli jego elektorat uzna, że tak się stało.

 

Pozwolę sobie wrócić jeszcze na moment do kwestii fentanylu. Niektórzy sugerują, że mamy do czynienia z nową wojną opiumową z tą różnicą, że to nie Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę Chinom, tylko Chiny wypowiedziały wojnę Anglosasom. Zgadzałoby się to z jedną z zasad prowadzenia wojny mistrza Sun Zi, który twierdził, że przed klasyczną bitwą – walką żołnierzy – trzeba zdezintegrować przeciwnika wewnętrznie. Czym lepiej zdezintegrować przeciwnika, jeśli nie narkotykami?

Chińczycy mają bez wątpienia ułatwione zadanie, ponieważ Stany Zjednoczone są społeczeństwem demokratycznym zajmującym się przede wszystkim własnymi problemami. Prezydent Biden nawet gdyby chciał skupić uwagę rodaków na sprawach zewnętrznych, na przykład na wojnie prowadzonej dziś przez Rosję, na Ukrainie, to nie wszyscy zechcą się tym zająć. Chińczycy z kolei nie mają tego problemu. U nich o sprawach wewnętrznych – tych naprawdę istotnych – rozmawiać nie wolno i nie warto. Można skierować całą złość i energię gdzieś na zewnątrz, na przykład na USA.

Natomiast porównanie do wojen opiumowych, które Pan przywołał, na pewno jest efektowne, ale w pewnym sensie mylące. Po pierwsze, dla Wielkiej Brytanii sprawa mącenia kijem w chińskim stawie w XIX wieku była trzecio-, a nawet czwartorzędna. W Wielkiej Brytanii w latach 40. XIX wieku martwiono się ekspansją Rosji w kierunku cieśnin czarnomorskich; zastanawiano się nad tym, co knuje francuski rząd Ludwika Filipa; trochę się przejmowano, czy Stany Zjednoczone będą atakować Meksyk, czy jednak będą chciały rewizji granicy z brytyjską Kanadą. Sprawy Dalekiego Wschodu nie były zbyt ważne. Były one istotne dla Chin, które nagle zdały sobie sprawę, że nie są supermocarstwem i że kilka pułków indyjskich sipajów potrafi dać im w skórę.

Owszem, podobieństwo polega na tym, że już wtedy istnieli wpływowi dziennikarze i oba kraje – to znaczy Stany Zjednoczone w XXI wieku i Imperium Brytyjskie w wieku XIX – były państwami parlamentarnymi i sterowanymi przez media. Więc oczywiście można było napisać kilka artykułów, że w Państwie Środka rozwija się flagę brytyjską w celu ochrony haniebnego handlu. Wskazywano, że społeczeństwo chińskie jest narkotyzowane, chociaż było to wielce przesadzone. Odsetek  Chińczyków uzależnionych w XIX w. od opium był z grubsza podobny do liczby narkomanów w obecnej Wielkiej Brytanii – w obu wypadkach mniej niż 1% populacji. Wszak nie wszyscy zażywający opium (a była to jednak mniejszość poddanych Wielkiego Cesarstwa Qing) uzależnili się od tego narkotyku, tak jak nie wszyscy Polacy, którzy „strzelają sobie kielicha” są nałogowymi alkoholikami. Ponieważ tego rodzaju figury retoryczne łatwo się sprzedają, to w takim razie można wytoczyć pewną paralelę: tak jak Brytyjczycy w osobie cnotliwego lorda Palmerstona chcieli w podły sposób znarkotyzować chiński naród i zmiękczyć go, ażeby stanął on otworem przed brytyjską inwazją, tak dziś prawdopodobnie Xi Jinping i jego Chińczycy zamierzają podrzucać narkotyki mieszkańcom USA.

Nie mam najmniejszego powodu występować tutaj jako adwokat rządu w Pekinie, który oczywiście robi pewne interesy na fentanylu. Niemniej wydaje mi się, że lokalne mafie – Kolumbijczycy, Meksykanie, Kubańczycy – robią interesy porównywalne, mimo że nie mogą się aż tak bardzo tym chwalić. Wizja upokorzonych Amerykanów, którzy „biorą prochy”, a ich prezydent musi w związku z tym dokonywać strategicznych odwrotów, na pewno dobrze się sprzedaje w mediach chińskich.

 

A może po prostu chodzi o zwykłą, ludzką zemstę, na którą Chińczycy czekali prawie 200 lat. Zacytuję fragment książki prof. Michała Lubiny:

„Od początku siłą napędową rozwoju Hongkongu był handel opium, dający niemal połowę oficjalnych wpływów do budżetu i tworzący fortuny kupieckie tajpanów, wielkich przedsiębiorców, dalekowschodnich burżujów. Najsłynniejszy z nich, William Jardine, sportretowany w powieści Clavella, jako Dirk Struan, zbił majątek na znarkotyzowaniu milionów ludzi, czym się szczególnie nie przejmował: z prawdziwie anglosaską hipokryzją głosił, że opium jest dla Chińczyków pocieszycielem. Wtórował mu John Stuart Mill, znany liberalny filozof, dowodzący, że Chińczykom należy się wolność do nabywania narkotyku”.

Profesor Michał Lubina – i to jest komplement z mojej strony – ma ten sam talent, jakim obdarzony jest skądinąd bardzo od niego różny Norman Davies. Jest to talent do efektownych bon motów i paradoksów, które czasami są trochę przesadne.

Jestem przekonany, że te cytaty są prawdziwe. Tylko w takim razie należy się zastanowić, jacy to imperialiści sprzedawali luminal i morfinę mieszkańcom Anglii, Szkocji i Walii. Specyfiki te były wówczas nie tylko całkowicie legalne, ale uchodziły za znakomite lekarstwo na wszelkiego rodzaju problemy. A kiedy się okazało, że morfina jest niezbyt w porządku, to znaleziono „o wiele lepszy” od niej środek, a mianowicie heroinę, która miała być absolutnie bezpieczna i nie powodująca uzależnień.

Imperium Brytyjskie było liberalne, przez znaczny okres, na zmianę z torysami, rządzili tam liberałowie. Rzeczywiście twierdzili oni, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Wobec tego, jeśli się w aptekach sprzedaje morfinę, tak samo jak się sprzedaje opium w Chinach, to właściwie, jaki w tym problem? Argumentowano tak, jak dziś odpowiadają liberałowie przeciwnikom aborcji: jesteś przeciw, to nie rób tego, ale nie zabraniaj innym.

To jednak było prawie 200 lat temu i dziś sposób myślenia ówczesnych dżentelmenów może się nam wydawać szokujący. Bynajmniej nie staję w jego obronie. Ale tak  rozumowali panowie William  Jardine i James Matheson, sprzedający narkotyki w Chinach i na Wyspach Brytyjskich.

 

Rozmawiał Tomasz D. Kolanek

Promocja narkotyków – promocja zniewolenia

„Moda” na narkotyki. Śmiertelna pułapka zbiera żniwo wśród młodych Polaków

Apokalipsa opioidowych zombie trafi do Europy?

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(20)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie